Osobiste

O tym można napisać książkę

17 grudnia 2014
Akhaltsikhe, Gruzja, Kaukaz

Gdy opowiadam moim znajomym o moich ostatnich perypetiach, mówią “Możesz napisać o tym książkę”. Ten post będzie tego początkiem.

27 czerwca 2011 (ah ta moja pamięć do dat), w Kutaisi (Gruzja) wsiadłam do marszrutki jadącej do Akhaltsikhe. Tam wtedy mieszkałam. Po za mną był tylko jeden obcokrajowiec. Była 8 rano, ja jeszcze się nie obudziłam, specjalnie usiadłam na pojedynczym miejscu i już wyjmowałam słuchawki. Nie zdążyła, bo ten obcokrajowiec do mnie zagadał. Nie zrozumcie mnie źle, ja chętnie poznaje nowych ludzi, ale po kilku miesiącach miesiącach podróży/mieszkania w innym kraju, każda rozmowa wygląda podobnie: skąd jesteś, co tu robisz, ile tu jesteś itp. Ja w poniedziałkowy poranek nie chciałam kolejnej takiej rozmowy. Okazało się, że ma na imię Clint, jest z Teksasu (seriuosly?!), obecnie na wolontariacie ucząc angielskiego w Gruzji i że za dwa lata oświadczy mi się wśród chińskich ryżowych pól. “I żyli długo i szczęśliwie…” chciałoby się powiedzieć i mam nadzieję, że kiedyś tak powiem.

Nie takie złe miejsce na zaręczyny, co?

Nie takie złe miejsce na zaręczyny, co?

 

Ale wracając do tej książki, to o czym tu pisać? Romans, komedia, dramat a może kryminał?

Widzieliście kiedyś stary film “Zielona karta” z Andy MacDowell i Gerardem Depardieu? Pamiętacie scenę, gdzie każdy z nich siedzi w białym pokoju z urzędnikiem imigracyjnym i odpowiada na pytania “Jakiego kremu używa Pani mąż, po której stronie łóżka śpi i jakiego koloru ma szczoteczkę do zębów?”. To ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Czeka mnie to za kilka miesięcy. Ale od początku…

Z Clintem mieszkaliśmy już w różnych miejscach na świecie, ale (o ironio!) łatwiej było nam żyć w Gruzji czy w Chinach pod względem wizowym niż w jednym z naszych krajów.

Wiza turystyczne do USA? Wyrobienie trwać może jeden dzień. Jednak trzeba udowodnić silny związek ze swoim krajem ojczystym, żeby nie być potencjalną emigrantką. Pomyślmy, czy ja mam taki związek z Polską? Brak stałego zatrudnienia, brak kredytu, męża, dzieci, czegoś do czego bym wracała. Za to paszport pełen pieczątek z podróży po Azji. Przekonywujące?

“Dlaczego po prostu nie weźmiecie ślubu?” Gdyby to “po prostu” było takie proste. Otóż ślub z nie-obywatelem Unii Europejskiej nie jest takim sobie “o po prostu”. Opcje były dwie: albo bierzemy ślub w Polsce albo w USA. Zdecydowaliśmy się, że USA. Dlaczego? Ktoś kiedyś z Was brał ślub w Polsce? Idzie się do urzędu stanu cywilnego, sprawdza czy dana osoba jest kawalerem/panną/rozwodnikiem/rozwódką i czy może wstąpić w związek małżeński. Obcokrajowców w tym rejestrze nie ma więc muszą wystąpić o taki dokument od swojego ojczystego urzędu stanu cywilnego, i z tym papierkiem przyjść i złożyć dokumenty. Ale rząd USA nie wystawia takich zaświadczeń! Niech żyje wolność obywateli! Zatem trzeba umówić się na spotkanie/rozprawę w sądzie rejonowym, z tłumaczem przysięgłym. Wszyscy wiemy jak szybko pracują polskie sądy.  Dopiero wtedy mój narzeczony przysięgałby przed sędzią, że może wstąpić w związek małżeński. Dodatkowo obywatele USA mogą być w Polsce do 3 miesięcy bez wizy. Jeśli chciałby zostać dłużej musi aplikować o kartę tymczasowego pobytu i pozwolenie na pracę, bo obywatele z po za UE muszą mieć pozwolenie na pracę.

No i padło na ślub w USA. Istnieje coś takiego jak wiza narzeczeńska. Po jej otrzymaniu i przyjeździe do USA ma się 90 dni na wzięcie ślubu. Brzmi nieskomplikowanie? Nic w amerykańskiej biurokracji nie jest nieskomplikowanego. W pierwszym etapie trzeba wypełnić kilka formularzy, spisać swój życiorys, wszystkich pracodawców i miejsca zamieszkania z ostatnich 5 lat. Wiecie ile razy podczas 3,5 roku w Azji się przeprowadzałam? Albo, że w małych miasteczkach i wsiach Gruzji i Tajlandii nikt nie zna swoich adresów, bo w praktyce nie funkcjonują?

Do tego “historia związku”, czyli jak się poznaliśmy (konkretne daty), jak się związek rozwijał i dowody tego związku czyli listy miłosne, bilety, zdjęcia, rachunek za pierścionek zaręczynowy itp. Przeprowadzaliśmy się przynajmniej 5 razy i wiele rzeczy wyrzuciliśmy w Gruzji i Chinach. Zatem zaczęło się przeszukiwanie wszystkiego co zostało. Rodzicom zabrałam pocztówkę, którą im wysłaliśmy, odkopałam stary kalendarz, gdzie były notatki i daty kiedy się spotkaliśmy.

Zebraliśmy to wszystko, zapłaciliśmy “jedyne” 340 dolarów za opłaty administracyjne i wizowe. Dokumenty wysłaliśmy do urzędu imigracyjnego w Stanach. Proces miał trwać do 2 miesięcy. Ale w międzyczasie w USA chcą zmienić prawo imigracyjne (już z resztą od wielu lat i chyba się na nie nie doczekam) i system jest spowolniony, a strona internetowa nie działa jak powinna.

Zatem czekam na wiadomości od tego właśnie urzędu i ambasady USA w Warszawie, bo dopiero wtedy mogę przejść do drugiego etapu czyt. spotkanie z konsulem. Na które muszę przynieść kolejny plik dokumentów: badania lekarskie (są tylko 2 kliniki w całej Polsce akredytowane do wykonywania takich badań), zaświadczenia od sponsora (czyli osoby, która będzie mnie “utrzymywać” na początku pobytu w USA zanim dostanę pozwolenie na pracę), kolejne dowody związku i …uwaga uwaga… zaświadczenia o niekaralności z każdego kraju w jakim mieszkałam! Czyli Polska (zajęło 10 min w sądzie), Gruzja, Chiny i Tajlandia! To jest dopiero jazda bez trzymanki.

  • Polska ambasada w Gruzji mi pomogła i po kilku tygodniach dostałam moje papiery. Oczywiście za opłatą. Wiecie jakie oczy robią panie w banku jak im mówię, że muszę wysłać gruzińskie lari na konto bankowe? Nawet nie wiedziały, gdzie szukać aktualnego kursu walut.
  • Chińska ambasada w Polsce napisała mi “Sorry, we can’t help you. Ask your friends in China” seriously? Dobrze, że jeszcze będąc w Chinach wpadłam na to, że takie zaświadczenie może mi się przydać. Przez 2 tygodnie chodziliśmy po prawnikach i komisariatach policji, aby coś takiego dostać. Na początku stwierdzili, że coś takiego nie istnieje. Później znajomy Chińczyk nam pomógł.
  • A Tajlandia? Po skompletowaniu dokumentów, włącznie z odciskami palców (które można zdjąć tylko w tajskiej ambasadzie w Warszawie) wysłałam wszystko do Bangkoku. Miało trwać 1 miesiąc. Czas mijał, więc zaczęłam pisać maile, próbowałam dzwonić – bez skutku. Poprosiłam znajomą z Tajlandii, aby zadzwoniła tam i się dowiedziała co się dzieje w mojej sprawie. Po tygodniu słuchania”proszę zadzwonić juto rano” udało jej się w końcu ustalić, że  w międzyczasie zmieniły się przepisy. Widać tam praw działa wstecz. Ciekawe… Musiałam dosłać jeszcze jeden formularz i zapłacić 100 bahtów (około 10 złotych). Nic wielkiego, jednak przelew do Tajlandii kosztowałby 100 zł. Jednak przelew może być zrobiony tylko w bahtach, a żaden polski bank takiego przelewu nie zrobi, co najwyżej euro, dolary, franki. Wniosek przelew trzeba zrobić z tajskiego konta Dobrze, że mam jeszcze tę znajomą.  Bez niej ani rusz. Udało się, wszystko skompletowane i wysłane znów do Bangkoku. 

Znów czekam. W Polsce. A narzeczony w USA. Cały czas czekam. Taki czekacz ze mnie 😉 Ale co nas nie zabije uczyni nas silniejszymi. Później będę mogła powiedzieć “Impossible is nothing!”

Gdyby ktoś się kiedyś zdecydował na wizę imigracyjną do USA, to służę pomocą, radą i uchem do słuchania jak to kochamy urzędy imigracyjne 🙂

You Might Also Like

20 komentarzy

  • Reply Karolina 19 grudnia 2014 at 13:26

    Aż mi się ciśnienie podniosło jak to czytałam! To śmieszne, że praktycznie żaden kraj sąsiadujący z Polską nie ma takich problemów z wizami do USA jak My! W ogóle wzięte z kosmosu wymagania wizowe zawsze są czymś, co budzi we mnie złość i poczucie niesprawiedliwości. Tak jak nie rozumiem, dlaczego Amerykanie mogą przebywać u Nas bez wizy do trzech miesięcy, a my u nich ani jednego dnia. Przepraszam, jeśli moje oburzenie zdaje się być nieco infantylne, ale zastanawiam się kto do cholery takie prawo zatwierdził, że daje obywatelom innego kraju prawo, którego oni odmawiają nam. Śmiechu warte. Już chyba wolałabym brać ślub w Polsce przy tej całej papierologii. 😉

    • Reply life in 20 kg 19 grudnia 2014 at 15:13

      Temat wiz do USA to temat rzeka. Od kilku lat za mną chodzi i nie daje o sobie zapomnieć. Nie zapomnę sytuacji, kiedy mój narzeczony został napadnięty z nożem w Nikaragui. Na szczęście nic mu się nie stało, ale gdyby…i musiałby wracać do SUA, to ja nawet nie mogłabym tam z nim pojechać i być z nim.
      A swoją drogą urzędnicy emigracyjni powinni być pozbawieni kontaktu ze swoją rodziną na okres rozpatrywania wniosków. Może by się ich opieszałość skończyła i byliby bardziej ludzcy.

  • Reply boliviainmyeyes 19 grudnia 2014 at 16:31

    A wlasnie, ze ma! Mnie juz kilka razy zapraszano do USA, ale sama nawet nie chce sie bawic w te wizy, bo nie wiem czy warto. Mieszkam w Boliwii, nie pracje (oficjalnie), moje oszczednosci przez dwa lata stopnialy bardzo znaczaco itp. Nikt mi raczej wizy nie wystawi, a nie usmiecha mi sie tracic 200 dolarow +. Pozdrawiam, zycze cierpliwosci i powodzenia!

    • Reply life in 20 kg 20 grudnia 2014 at 12:02

      Dzięki! Na pewno się przyda. I jeszcze się z bloga dowiecie jak to się wszystko skończyło.

  • Reply goroh83 19 grudnia 2014 at 16:37

    Stanom się zapomniało, że cały kraj zbudowali imigranci. To jak teraz traktują przybyszów to jakiś żart. i jeszcze chciałbym pozdrowić poski MSZ, który od lat nie potrafi nic zadziałać. Tak wiem, że Kongres musi klepnąć zmiany, ale od tego są polityczne darmozjady aby w kuluarach uprawiać politykę….
    pzdr

    • Reply life in 20 kg 20 grudnia 2014 at 12:01

      Prawdą jest też to, że niby mamy za duży % odrzucania wiz. Ale te wytyczne dla ambasady w Warszawie też się skądś biorą, prawda?
      Zawsze bawią mnie te memy w stylu “zdjęcie amerykańskiego Indianina” z cytatem w stylu “O! Jesteś przeciwko nielegalnej emigracji? To kiedy wyjeżdżasz?”

      • Reply goroh83 20 grudnia 2014 at 12:13

        heheh:)
        Dla mnie faworyt to na paradzie na Dzień Kolumba gośc z transparentem:
        “Tego dnia w 1942roku rdzenni mieszkańcy znaleźli i uratowali zagubionego Kolumba”:)
        Punkt widzenia zawsze zależy od punktu sieedzenia….
        pzdr

  • Reply Olga 19 grudnia 2014 at 17:27

    Martyna, a ja myslalam, ze nie ma bardziej zbiurokratyzowanego kraju niz Brazylia… tez bym mogla dlugo na ten temat… np. ostatnio na policji federalnej spedzilam 10 godzin czekajac, ale nie wiedzac czy zdaza mnie obsluzyc.. Twoje doswiadczenia jednak pobijaja moje… masz slub trwal 5min. i nie wymagal bieganiny za roznymi papierkami;) – WYTRWALOSCI i ANIELSKIEJ CIERPLIWOSCI!!!

    • Reply life in 20 kg 20 grudnia 2014 at 11:59

      Znaczenie słowa biurokracja nabiera znaczenia jak zaczyna się mieszkać za granicą. W Chinach, Gruzji czy Tajlandii też swoje odstałam, odczekałam, nagadałam się. Mówią, że co nas nie zabije uczni nas silnym 🙂

  • Reply Renata Grzeszczuk 19 grudnia 2014 at 20:34

    Świetny post. Powodzenia!

  • Reply T&M podróżniczo 20 grudnia 2014 at 16:37

    Czyli biurokracja jest wszędzie i wśród nas 🙂

    • Reply life in 20 kg 20 grudnia 2014 at 18:01

      Nigdy nas nie opuszcza. Udowadnia ze jest potrzeba po to aby byla 😉 jak u Kafki 😉

  • Reply Weronika 20 grudnia 2014 at 17:02

    Bardzo ciekawy tekst. Sama wlasnie sie zastanawiam czy niedługo nie bedzie dotyczył mnie samej. Obecnie przebywam w USA z moim chłopakiem, który sie tu urodził. Niedługo czeka mnie podróż do Polski i próba rozmowy z konsulem. Będę ubiegać sie o pozwolenie na pracę w Ameryce…juz mnie to przeraża

    • Reply life in 20 kg 20 grudnia 2014 at 18:03

      Co nas nie zabije to nas wzmocni 😉 tyle sie juz na ten temat naczytalam. Generalnie jest jest to prawdziwy a nie ‘papierowy’ zwiazek to nie ma naogol problemow tylko to dluguuuuuo trwa albo prosza o dodatkowe dokumenty.

  • Reply karolina 20 grudnia 2014 at 19:53

    Powodzenia Martyna! Życzę dużo wytrwałości I DUŻO SZCZĘŚCIA.

  • Reply Agnieszka /Zależna w podróży 21 grudnia 2014 at 13:27

    Ło jak to się gładko czytało! Super! Miałam co prawda nadzieję na happy end, ale będę trzymać kciuki, by taki był. A jak długo się mieszka w danym kraju, by uznać to za mieszkanie? Bo może też powinnam mieć takie zaświadczenia, a tu nic.

    • Reply life in 20 kg 21 grudnia 2014 at 14:40

      Firmalnie mieszkanie w danym kraju liczy sie jako 6 miesiecy lub dluzej.
      Niedormalnie: to zalezy od Ciebie jak sie tam czujesz: jako mieszkaniec czy turysta.
      Czekam dalej na happy end 🙂

  • Reply gosiarodzynkisultanskie 8 lutego 2015 at 15:32

    O tym można książkę napisać 😉 Podobnie czuję się w Turcji, z tym, że bez zalegalizowanego związki (i póki co, potrzeby takowego ;)) mój status jest dla tureckich urzędników nie do zaakceptowania. Bo ani nie pracuję (u tutejszego pracodawcy), ani się nie uczę, a “partner” czy “narzeczony” to coś, co w ich słowniku nie funkcjonuje 😉
    Czekam na happy end! Może okazywanie rachunków za pierścionek nie jest zbyt romantyczne, ale będziecie mieli co opowiadać znajomym i potomnym 😉

    • Reply life in 20 kg 8 lutego 2015 at 15:34

      Juz opowiadamy 😉 a na bierząco dochodzą nowe historie 🙂

  • Reply Dlaczego jestem super bohaterką i piję szampana na śniadanie. 24 września 2015 at 16:06

    […] Dziś skończył się dla mnie chyba najgorszy okres w moim życiu. Żadne studia inżynierskie, laborki z chemii organicznej, które śniły mi się po 2 latach od skończenia studiów, egzaminy, przejścia życiowe (na szczęście nikt bliski jeszcze mi nie odszedł ani się nie rozwiodłam), prawo jazdy (których de facto nigdy nie skończyłam), wyrabianie wiz do Chin i życie w Chinach, gruziński szowinizm, który otaczał mnie każdego dnia przez prawie 1,5 roku i wiele innych rzeczy. Nic nigdy nie kosztowało mnie tyle energii, nerwów, płaczu, nieprzespanych nocy, co narzeczeńska wiza imigracyjna do Stanów Zjednoczonych. Ktoś z Was jeszcze o niej pamiętam, gdy opisywałam ją w poście kilka miesięcy temu? Pisałam o tym tutaj. […]

  • Leave a Reply

    Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.