Ten post napisany jest pod wpływem chwili, ale pisany był godzinami. Będą błędy, ale będzie też najważniejsza w moim życiu historia. To nie jest post do porannej kawy. To post na dłuższy czas. Będą łzy. Moje na pewno. Będzie gorzki śmiech, będzie beznadzieja. Ale będzie też upragniony koniec. I będę ja – Super bohaterka.
Jakieś 2 tygodnie temu wrzuciłam na kanałach social media zdjęcie z mojego śniadania w Charlotte w Warszawie. Na stole stał koszyczek z pieczywem, słoiki z konfiturami, jajko, kawa i kieliszek wina musującego. Mój opis brzmiał: Śniadanie z szampanem, bo super bohaterki na to zasługują. Niektóre komentarze pół żartem pół serio sugerowały alkoholizm i potrzebę terapii.
Nie padło jednak pytanie czy była okazja. A była…. Nie mogłam się wtedy do końca cieszyć, bo sprawa nie była zamknięta, ale 90% sukcesu już było… aż do dziś.
Dziś skończył się dla mnie chyba najgorszy okres w moim życiu. Żadne studia inżynierskie, laborki z chemii organicznej, które śniły mi się po 2 latach od skończenia studiów, egzaminy, przejścia życiowe (na szczęście nikt bliski jeszcze mi nie odszedł ani się nie rozwiodłam), prawo jazdy (których de facto nigdy nie skończyłam), wyrabianie wiz do Chin i życie w Chinach, gruziński szowinizm, który otaczał mnie każdego dnia przez prawie 1,5 roku i wiele innych rzeczy. Nic nigdy nie kosztowało mnie tyle energii, nerwów, płaczu, nieprzespanych nocy, co narzeczeńska wiza imigracyjna do Stanów Zjednoczonych. Ktoś z Was jeszcze o niej pamiętam, gdy opisywałam ją w poście kilka miesięcy temu? Pisałam o tym tutaj.
Ostatnie tygodnie byłam mało aktywna na blogu. Wrzucałam Wam na kanałach social media tylko urywki moich treningów, pływania, biegania i jazdy na rowerze, które były dla mnie ucieczką od wizowej rzeczywistości. Od kiedy jestem w Egipcie na kursie nurkowania wrzucam kilka zdjęć okolicy. To jednak prawda, że wysiłek fizyczny jest najlepszym lekarstwem na stres i ciężkie chwile. Jak mnie już ta wiza dobijała, wkładałam buty i biegłam do lasu lub wsiadałam na rower i jechałam nad morze. W Egipcie też biegam i pływam każdego dnia.
Praktycznie od powrotu z Tajlandii zatopiłam się w mojej teczce, a raczej tece, papierów wizowych. Gdy rok temu w ambasadzie urzędnik powiedział mi i Clintowi, że będziemy czekać na moją wizę 2 miesiące, przyjęliśmy to ze spokojem. Czym były 2 miesiące osobno w porównaniu do poprzedniego roku spędzonego osobno w Tajlandii i Kostaryce. Pod koniec sierpnia 2014 stałam na dworcu i machałam Clintowi, gdy wyjeżdżał. Nie było łez, bo mieliśmy się zobaczyć za 2, 3 może 4 miesiące. Skompletowanie pierwszej części dokumentów zajęło nam kilka tygodni, ale się udało. Koperta zaklejona, wysłana, numer sprawy nadany. Czekamy.
W międzyczasie staje na głowię, aby załatwić kolejne dokumenty do wizy np. badania lekarskie, które można wykonać tylko w 2 klinikach w Polsce (Warszawa i Kraków). Przelewy międzynarodowe w gruzińskich lari na konto polskiej ambasady, aby odebrali moje zaświadczenie o niekaralności i mi przesłali, zdejmowanie odcisków palców w tajskiej ambasadzie, aby przesłać je na policję w Tajlandii, aby po kilku miesiącach starań napisali, że nie zakłócałam spokoju tego kraju i nie uczestniczyłam w działaniach mających na celu zaburzenie pokoju.
Mija 1-wszy miesiąc, 2-gi miesiąc się zbliża, decyzja powinna już niedługo być. 3-ci miesiąc, 4-ty, 5-ty i nadal nic. Telefony do urzędu imigracyjnego na nic się zdały. Codzienne logowanie się na stornie internetowej i sprawdzanie statusu sprawy. W międzyczasie oczywiście się nie widzimy, bo Teksas nie jest za bardzo po drodze z Trójmiasta. Mamy się niedługo zobaczyć, bo wiza miała zając tylko kilka krótkich miesięcy. W tym czasie nasze plany życiowe zmieniały się chyba ze 100 razy. Zaczynają się nerwy, stres, wątpliwości czy to była dobra decyzja, komentarze domorosłych „specjalistów od amerykańskiego prawa imigracyjnego” dających „dobre rady” co powinniśmy byli zrobić wcześniej. Od pewnego momenty zaczęłam ich słuchać z pewnym dystansem. Mówiła:”Powiedz mi jaki jest Twój pomysł a ja Ci powiem dlaczego on nie zadziała”. Były ciężkie chwile, oj było ich wiele. Nieprzespane noce, płacz w poduszkę. Poczucie bezsilności, bo ktoś inny decyduje za Ciebie i Ty nie masz na to żadnego wpływu. Spotykasz miłość swojego życia i nie możecie być razem. Abstrakcja dla wielu, dla mnie rzeczywistość. Nadzieja umiera ostatnia. Myślisz, że już za 1 czy 2 dni wszystko będzie ok. Przyjdzie decyzja.
Nadchodzi taki czas, że mówisz „Pie**** to!” i zaczynasz planować sobie życie inaczej, szukasz różnych opcji, pracy, wyjazdów, z dala od USA. Masz dość. Chcesz żyć normalnie a nie w ciągłej niepewności i nadziei. I wtedy, właśnie w tym momencie przychodzi decyzja: „Wstępny wniosek zaakceptowany. Oto lista dalszych kroków”. Nie wiesz co robić. Praca w Tajlandii dla mnie i Peru dla Clinta zaklepana, kontrakty podpisane, bilety kupione. Co teraz? Biurokracja jednak nie zawodzi. Okazuje się, że od wstępnej decyzji, do kolejnej i kolejnego urzędu, zanim to dotrze do ambasady USA w Polsce mija jeszcze kilka tygodni jak nie miesięcy. Nie zmieniamy planów, wyjazdy zabukowane. Jedziemy. Będę się tym martwić po powrocie. Do Polski przyleciałam 20 sierpnia. Od tamtej pory zaczęła się kolejna batalia z biurokracją: odnowienie dokumentów, które uległy przedawnieniu, bo przecież miało to trwać 2 a nie 8 miesięcy. Formularze online, podania. Okazało się, że mimo zbierania tych wszystkich papierów przez tyle miesięcy część z nich mam ja a część Clint. Piszę do niego: Prześlij mi brakujące dokumenty. A gdzie jest Clint? W Peru, jedzie rowerem do Boliwii i nie ma połączenia z internetem. Może jego rodzina w USA pomoże? Prawo Murphiego udowadnia swoją prawdziwość: jego mama ma w tym czasie operację katarakty oczu. Seriously!? Nie ma szans na przesłanie dokumentów. Wyjazd do Krakowa na jeden dzień po badania lekarskie a następnego dnia wizyta w ambasadzie USA w Warszawie. Nie mogę spać przez całą noc. Stresuję się spotkaniem z konsulem.
W ambasadzie jestem o 8.30 rano. Jeszcze w metrze zaczepia mnie stara znajoma. Dobrze, że ona tam była i zaprowadziła mnie pod ambasadę, bo w tym amoku i emocjach nigdy bym tam nie trafiła. Mam dreszcze, nie mogę przełknąć śliny. Tyle czekałam na to spotkanie. Na wejściu mówią mi, żebym wyrzuciła butelkę napoju z mojej torebki, bo nie można przynosić płynów. Daję ją przypadkowej pani, która akurat przechodziła ulicą. Ochrona, kontrola metali itp. Idę do kolejnego pomieszczenia. Większość interesantów przychodzi po wizy turystyczne. Emigracyjnych jest znacznie mniej. Jakaś kobieta pyta się czy mam jakieś tam potwierdzenie rezerwacji kuriera po odbiór wizy. Patrze na nią, ona widzi moje maksymalne zagubienie i sama wszystko sprawdza. Daje świstek i kieruje dalej. Na głos powtarzam sobie, gdzie mam iść. Ok. Jestem. Numer 10. Podchodzę do jednego okienka, drugiego, trzeciego. Za każdym razem o coś pytają, chcą dokumenty, potwierdzenia. Daję wszystko co mam. Pani urzędniczka robi wielkie oczy, że mieszkałam w tych krajach i tylko się pyta czy mam zaświadczenia o niekaralności z każdego z nich. Mam. Sprawdza. Problem. Zaświadczenie z Chin przedawnione. Tłumaczę, że wyrabiałam je jak jeszcze tam mieszkałam. Próbowałam dostać nowe, ale się nie udało. Pani mówi:”Konsul zdecyduje”. Czekam już prawie 2,5 godziny. Wiem, do którego okienka mam podejść. Numer na tablicy: 10. Idę do konsula. Uśmiech od ucha do ucha, żeby zrobić dobre wrażenie. Konsul od razu mówi:”Wierzę w całą Waszą historię. Jest tak szalona i pokręcona, że nikt by jej nigdy nie zmyślił”. Zadaje jakieś pytania, żartuje, miły gość. Ale jest problem z zaświadczeniem z Chin. Musi być nowe. Wg jego informacji i procedur można takie dostać. Tłumaczę, że nie mogłam dostać. Ok. On to sprawdzi i za kilka dni napisze do mnie czy mam je jednak wyrabiać i jak czy nie trzeba i tak może zostać. Wtedy to już tylko wiza w paszport. Wychodzę z ambasady. Nie wiem czy się cieszyć czy nie. W sumie wszystko prawie dobrze. Cała dokumentacja w porządku, już niczego nie zakwestionują, tylko czekam na jego maila.
Wtedy właśnie poszłam na śniadanie z szampanem. Uznałam, że największy stres już za mną. Teraz już tylko z górki.
Za 3 dni przychodzi mail. Muszę robić nowe zaświadczenie. Rozryczałam się tak jak stałam. A byłam akurat z moją siostrą na jakiejś sesji zdjęciowej. Założyłam ciemne okulary i wyszłam na ulicę. Ryczałam jak bóbr. Tyle pracy, energii, stresu, pieniędzy, cały rok, i jeszcze to. Jakby mi ktoś wtedy powiedział „Nigdy się nie poddawaj” to bym, go chyba znokautowała albo roześmiała się w twarz. Trudno sobie wyobrazić przez co przez ostatni rok przeszłam. Uważam się za silną osobę, ale skałę niszczy nie siła z jaką spada kropla wody, ale częstotliwość. Cały rok kropla wierciła dziurę aż wywierciła. Pękłam. Nie mogłam dalej. To już było za dużo. Wiedziałam, że jakoś to zaświadczenie załatwię, ale w tamtej konkretnej chwili już nie miałam siły. Żadnej. Ani nawet ułamka procenta.
Clint napisał maila do ambasady czy naprawdę muszę załatwiać to zaświadczenie, bo to będzie długa, skomplikowana i kosztowna akcja. Ja napisałam do starej znajomej z Chin proszą o pomoc. Nie miałam się do kogo zwrócić. Agnieszka bardzo się zaangażowała. Poszła na komisariat, wszystko wyjaśniła, ma wrócić za tydzień po odbiór zaświadczenia.
W międzyczasie lecę do Egiptu na nurkowanie. Jak kilka miesięcy wcześniej byłam wściekła na urzędy emigracyjne i postanowiłam zorganizować sobie inaczej życie, zdecydowałam, że chcę zrobić ten kurs. Z wielu powodów. Dla siebie, bo przez rok miałam wrażenie, że nie wiele dla siebie zrobiłam. Bo chcę pozbyć się łatki nauczycielki angielskiego i robić coś innego a nurkowanie jest moją pasją i może będę w tym pracować. Po za tym potrzebuję czasu tylko dla siebie. Odpocząć.
Dziś rano w centrum nurkowym sprawdzam wiadomości, bo w hotelu nie ma internetu. Agnieszka pisze: Mam zaświadczenie! Cud! Clint pisze: wyobraź sobie, że ambasada odpisała i powiedzieli mi że jednak nie musisz mieć tego zaświadczenia. Drugi cud!
W tle było tylko słychać odgłos upadającego głazu, ciężaru z moich ramion. Stałam i wzięłam chyba najgłębszy oddech w moim życiu i westchnęłam.
I tak oto zostałam superbohaterką! Dałam radę przejść przez to wszystko. Było ciężko. Były wątpliwości, potknięcia, samotność, beznadzieja. Ale w końcu musi być dobrze, bo jeśli nie jest to znaczy że to jeszcze nie koniec. Teraz nie ma dla mnie żadnych wyzwań. Nawet będę nurkować na 40 czy 60 metrach jak trzeba będzie, a nadal boję się dużych głębokości. Jak będę kiedyś podchodziła pod stromą górę, borykać się z problemami i decyzjami życiowymi, będę sobie powtarzać:”Dałaś radę wyrobić wizę narzeczeńską do USA i być 2 lata z dala od Clint. Czym jest ta góra w obliczu tego wszystkiego?!”.
Nie będę pisała Wam „Nigdy się nie poddawaj”, bo każdy z nas inny. Czasem trzeba się poddać, bo porażki wiele nas uczą. Nie życzę nikomu takiego ciężkiego doświadczenia. Jednak życzę Wam, abyście kiedyś poczuli się jak Superbohater lub Superbohaterka.
To pisałam ja – Superbohaterka Martyna Skura.
W tym miejscu chciałabym podziękować wszystkim, którzy nas wspierali:
rodzicom i siostrze – za cierpliwość i nieocenione wsparcie
przyjaciołom i bliskim, w tym Natalii i Patrykowi Sagan, starym znajomym z Centrum Współpracy Młodzieży – którzy przez cały rok wspierali mnie i słuchali w kółko całej tej historii
Dee – koleżance z pracy w Tajlandii, dzięki, której dostałam zaświadczenie o niekaralności z Tajlandii
Maricie Shikhashvili– starej znajomej z Gruzji, która pomogła przy gruzińskim zaświadczeniu
Krysi Matyjasek – znajomej z Sosnowca, za pomoc przez ostatnie 2 dni przed wizytą w ambasadzie
Agnieszce Biegacz – znajomej z Chin, której udało się dokonać niemożliwego i dostać dla mnie zaświadczenie z Chin
Ta lista jest dużo dłuższa i może w obecnej chwili nie pamiętam wszystkich, którzy nam pomogli.
Dziękuję!
19 komentarzy
Ufffff tak sie cieszę Sis,ze masz już to za sobą! To prawda jeste super bohaterka! Bo chyba nie znam drugiej takiej osoby,ktora byłaby taka wytrwała jak Ty. Juuuuupppppi. To kiedy świętujemy w USA? :))
W USA na święta się spotkamy 🙂 Może tym razem zjemy hot doga ze świątecznego stołu zamiast marokańskich homarów 😉
Takie wspaniałe wieści, gratulacje!!!! Czytałam z zapartym tchem i łezką w oku. Bardzo jesteś silna i wytrwała w swoich działaniach i udowodniłaś to po raz kolejny w tym poście. Pamietam jak czytałam poprzedni wpis o wizie narzeczeńskiej. To właśnie wtedy po przeczytaniu tego co napisałaś i zagłębieniu się w temat postanowiłam wyjechać (jednak) na wizie turystycznej, teraz po ślubie (już!) myśle że wybrałam łatwiejsza opcje. Niestety (ostrzegam!) już 2miesiace po ślubie a zgody na opuszczenie kraju nie mam, wiec zostałam uziemiona w USA. Podobno takiej zgody mieć nie będę przez kolejne 2 miesiące… :/
Ale nic to, trzymam za Ciebie i Clinta kciuki!!!!!! Aby teraz wszystko było już tylko z górki 😉
Dziękuję 🙂
Oj myśmy tyle opcji brali pod uwagę. Nam wyszło, że wiza narzeczeńska jest najlepszym rozwiązaniem. Teraz z perspektywy czasu i wiedzy o pracy amerykańskich urzędów nie wiem czy była to najlepsza opcja. Ale najważniejsze, że już p wszystkim. Powiem Ci, że na razie nie myślę o tym co będzie w USA. Wiem, że biurokracja o nas nie zapomni.
Super! Wiem, jakie co to stresy wizowe i wiem też, co to tęsknota. Dobrze wytrwało babo. Cieszę się, że fajnie się skończyło, a teraz już będzie tylko fajniej 😀
Dziękuję!
No tak Ty też coś o wizach wiesz 😉
Hej Suberbohaterko, gratuluję z całego serca. Niesamowita historia. Cieszę się bardzo, że się udało i że będziecie wreszcie mogli być razem.
Dziękuję 🙂
Ja też się bardzo cieszę 🙂
Dobrze, że jest szczęśliwe zakończenie! Jak w amerykańskim filmie, może trochę przydługim, ale z happy endem 🙂
Oj z tego można by zrobić operę mydlaną 😉
Martyna, poryczałam się… jesteś naprawdę superbohaterką! Brawo!
Dzięki Ewa 🙂
Twój blog jest bardzo inspirujący. Przyszłam tu poczytać o wolontariacie europejskimi, a przeczytałam dosłownie całego bloga. Fajnie by było jakbyś pisała więcej porad związanymi z Twoimi podróżami. Jak to robisz,że ciągle jesteś w podróży? Fantastyczna strona do której będę wracać.
Dziękuję za miłe słowa 🙂 Dzięki też za rady. Postaram się pisać zatem trochę więcej praktyczno-poradniczych postów 🙂
Cześć Martyna,
znalazłam Twojego bloga szukając kogoś kto dostał zaświadczenie o niekaralności z Tajlandii
ja właśnie się przymierzam do starania o wizę narzeczeńską, ale na razie przerósł mnie Police Check z Tajlandii
jak wchodzę na ich stronę, a byłam na niej z 20 razy, dostaję blokady i nie rozumiem, co oni tak naprawdę wymagają…
czy mogłąbyś się podzielić jakie papiery złożyłaś i jak to wyglądało z odciskami palców?
będę bardzo wdzięczna a może komuś innemu ta informacja też się kiedyś przyda…
Cześć Marta,
Tajskie zaświadczenie o niekaralności to rzeczywiście upierdliwa sprawa, ale nie niemożliwa. Ja załapałam się akurat na zmianę procedur w wystawianiu zaświadczeń o niekaralności. Zatem co ja zrobiłam:
Napisałam do ambasady w Warszawie z zapytaniem o dokumenty. Napisałam również do polskiej ambasady w Bangkoku. Dostałam listę.
Napisałam list przewodni: po co mi to zaświadczenie, że wiza narzeczeńska, numer sprawy, moje dane itp.
Lista dokumentów jest tutaj: http://pcscenter.sb.police.go.th/filedownload/infomation-service-2.pdf
Pod linkiem znajdziesz formularz do wypełnienia.
http://www.pcscenter.sb.police.go.th/filedownload/Application%20Form3.pdf
Odciski palców musisz zdjąć w ambasadzie Tajlandii w Warszawie. Napisz do nich maila i się umów na spotkanie. To potrwa z 30 min. Mi pan w ambasadzie powiedział, że jestem pierwszą osobą w historii ambasady, która przychodzi zdjąć odciski palców. Nie możesz zdjąć odcisków palców na komisariacie w Polsce. Dzwoniłam, pytałam, sprawdzałam, wszędzie mówili. Jako osoba z zewnątrz, nie oskarżona o nic, nie możesz dostać swoich odcisków palców.
Musisz podać number swojej sprawy wizy narzeczeńskiej. Albo ten nadany przez urząd imigracyjny w USA ten gdzie wysyłaliście pierwszy wniosek (SRC czy coś takiego, mój przynajmniej się tak zaczynał) albo WRW (ten dostajesz po zatwierdzeniu wniosku w urzędzie wizowym w USA). Dla Tajów to i tak nie ma różnicy pewnie.
Musisz zrobić przelew na 100 bahtów na konto policji. Sam przelew będzie kosztował Cię chyba za 100 zł, przez to, że to w obcej walucie i to jeszcze do Tajlandii. Mi pomogła tajska znajoma. Ty możesz poprosić jakiegoś znajomego/znajomą, którzy tam mieszkają, że zrobili CI przelew i wysłali skan potwierdzenia przelewu.
Jeśli linki Ci się nie otwierają spróbuj inną przeglądarkę.
Daj znać czy Ci się udało i czy informacje Ci się przydały.
Bardzo Ci dziękuję za odpowiedź, rozjaśnia to zagmatwanie.
Wciąż jednak czuję zamęt co do szczegółów i wygląda na to, że jesteś jedyną osobą w Polsce, która je zna!!!! He he
Mam nadzieję, że masz trochę cierpliwości, żeby mi odpowiedzieć?
1. zdjęcia
czy to jest prawda, że zdjęcia są 1 inch na 2 inches
czy Ty takie zrobiłaś i gdzie?
Pani od zdjęć spojrzała na mnie z osłupieniem i powiedziała, że nie ma takiego formatu…
2. certified copy – co to znaczy? jak można zrobić certified copy paszportu np?
3, czy rzeczywiście są u nas na poczcie jakieś international stamps, które można załączyć? czy wysyłałaś przez pocztę wszystkie papiery?
4. niestety application tez nie jest dla mnie jasna 🙁
ciekawe czy Ty się już jej pozbyłaś
5. czy za odciski w ambasadzie była opłata?
Naprawdę papierologia jest dla mnie bardzo trudna do ogarnięcia choć uważam się za inteligentną osobę…
pozdrawiam i Ci zazdroszczę, że całe te męczarnie za Tobą!!!
Taki zaszczyt mnie dopadł, że możliwe, że jestem jedyną osobą w Polsce, która się zna na tajskim zaświadczeniu o niekaralności 😉
Odpowiadając na Twoje pytania:
1. Wysłałam zdjęcie paszportowe zrobione u polskiego fotografa
2. Poprostu zeskanowałam i wydrukowałam kpie paszportu. Ale może jak będziesz w ambasadzie tajskiej to poproś, aby Ci podpisali kopie paszportu, że zgodna z oryginałem i dali pieczątkę ambasady.
3. Tak, są takie znaczki. Sama byłam w szoku. PRzesyłka listu do Tajlandii kosztowała mnie 18.30 zł a te znaczki-kupony 31.5 zł. Ja poszłam na pocztę w Gdyni w centrum, bo nie byłam pewna czy w jakiejś mniejszej w ogóle będą mieli te kupony.
4. Nie mam już chyba formularza aplikacyjnego, ale co jest dla CIebie nie jasne? Może pomogę.
5. Nie płaciłam za zdjęcie odcisków palców.
Papierologia nigdy nie jest łatwa, ale jest do przejścia.
Powodzenia i pisz jak masz jeszcze jakieś pytania.
4.
[…] Wam kilka osobistych historii o ciężkiej drodze jaką przeszłam podczas wyrabiania wizy imigracyjnej do USA i o tym jak ją w końcu dostałam. Wiele z Was sugerowało, że powinnam napisać o tym […]