Pierwszy raz
To był mój pierwszy raz. A ponoć to on boli najbardziej i zostaje na zawsze w pamięci.
Byłam tam pierwszy raz. Trochę się obawiałam, bo słyszałam wiele negatywnych historii. Ludzie opowiadali, że to depresyjne miejsce. Nie byłam sama. Była ze mną jeszcze moja brytyjska wolontariuszka, jeszcze bardziej przestraszona niż ja. Weszłyśmy na podwórko i podbiegł do nas pierwszy chłopiec. Uśmiechnięty i nawet mówił trochę po angielsku. Dałabym mu jakieś 10, może 12 lat. Trudno tak jednoznacznie określić wiek dzieci o tak innej karnacji.
– Hi, what’s your name? – zapytałam, aby przełamać pierwsze lody. Przedstawił się, ale teraz z perspektywy tych kilku lat nie pamiętam jego imienia. Ostatnio siedziałam i bardzo próbowałam je sobie przypomnieć, ale nie mogłam. Twarz chłopca jednak pamiętam. Nie mogę sobie przypomnieć co odpowiedział, gdy spytałam go o wiek. Ale nigdy nie zapomnę co odpowiedział, gdy zapytałam:
– Do you have any brothers or sisters?
Chłopiec uśmiechnął się, podniósł palec wskazujący, dotknął jednego ucha i przeciągnął palec po gardle aż do drugiego ucha. Zamurowało mnie. Zdębiałam. Zatkało mnie. Nie wiem jak inaczej można to opisać. Co się robi w takich momentach? Co takiemu dziecku odpowiedzieć? Przeprosić? Powiedzieć, że mi przykro? Przez kilka sekund w mojej głowie wybuchło tyle myśli, że nie potrafiłam ich uporządkować i się w nich odnaleźć. Oto stoi przede mną młody Birmańczyk, który stracił całą swoją rodzinę podczas ucieczki ze swojego kraju. Jaki bagaż doświadczeń ma ten chłopiec? I co ja, dobijająca do 30-stki Europejka, mogę mu powiedzieć? Jak pocieszyć? Co mogę mu zaoferować?
Po kilku minutach przybiegli inni chłopcy i młodzieńcy. Próbowałam w ich gronie odnaleźć jakąś dziewczynkę. Na próżno. Wśród kilkunastu dzieci i młodzieży nie było żadnej dziewczynki ani nastolatki. Spotkałam tylko kilka matek i babek.
Wtedy zrozumiałam dlaczego to miejsce przedstawiano mi jako depresyjne. Ja Polka, z kraju, w którym sportem narodowym jest narzekanie, przyszłam do miejsca, w którym ludzie mierzą się z taką tragedią życiową. Wszystkie te dzieci, matki i starsze kobiety, przeszły przez największy horror życia. Jakie są moje problemy w porównaniu z ich?
I co teraz? Stać tak przed tymi dziećmi i się rozpłakać, żałować ich, wrócić do samochodu i odjechać do domu, do jakiegoś bezpiecznego miejsca, udawać, że zło na świecie nie istnieje? W końcu nie po to tu jestem. Spędziłam z nimi godzinę. Siedząc na wykafelkowanej podłodze graliśmy w gry, śpiewaliśmy, śmieliśmy się a chłopcy przekrzykiwali się, kto ma racje gdy zadawałam jakiś pytania.
Przygotowując się do tego spotkania, nie wiedziałam do końca co ze sobą zabrać. Wcześniej rozmawiałam z ludźmi, którzy tu przyjeżdżali i pracowali z tymi dziećmi, ale to jednak nie to samo, dopóki nie zobaczy się tego na własne oczy. W ostatniej chwili chwyciłam talię kart z działaniami matematycznymi: jedna z dodawaniem i odejmowanie a druga z dzieleniem i mnożeniem. Podczas tej godziny na podłodze z tymi chłopcami, wyjęłam te karty i zaczęliśmy w nie grać, w drużynach, indywidulanie, jak tylko się dało. Większość tam obecnych to byli nastoletni chłopcy. O ile dodawanie i odejmowanie do 10 byli wstanie ogarnąć, tak mnożenie do 20 przerosło ich możliwości. Nie mogłam uwierzyć. Jak to? Nie znacie tabliczki mnożenia? Przecież tego uczą w każdej szkole na całym świecie. Później pracowniczka ONZ-tu, która starała się dla nich o azyl, odpowiedział mi na to pytanie:
– Martyna, siedzę z tym chłopcem i zadaję mu pytania z formularza, który mam przed sobą. Taka biurokracja, którą trzeba przejść. Pytam się go czy chodził do szkoły. A on mi odpowiedział: „Umieraliśmy z głodu i musieliśmy uciekać z naszego kraju. Mieliśmy dużo większe problemy niż chodzenie do szkoły.”
Po tym pierwszym razie, po godzinie siedzenia na podłodze, wyszłyśmy z tego budynku. Z dużo większym bagażem doświadczenia niż jeszcze godzinę temu, gdy wchodziłyśmy do tego samego budynku. Już byłyśmy przy bramie, obróciłam się i zobaczyłam jak kilku z tych chłopców biegnie do nas i krzyczy „goodbye, see you”.
Tego samego dnia odebrałam telefon od Top – młodej kobiety, która pracowała w tym miejscu i przyglądała się nam przez całą tą godzinę. Powiedziała, że dzieciaki i kobiety (o dziwo!) nas polubiły i chcieliby abyśmy wróciły za tydzień. Że takie niepozornie nieznaczące gry były dla tych chłopców odskocznią. Oni mają zajęcia z psychologie, terapeutą, nauczycielem języka. Oni potrzebują kogoś z zewnątrz, kto im przypomni, że są inni i dobrzy ludzie na świecie. Może czegoś się nauczą skoro nie chodzą do szkoły.
W Birmie istnieje mniejszość religijna Rohingya. Wg danych ONZ jest to najbardziej prześladowana grupa etniczna na świecie. Pochodzą z regionu Bangladeszu i przywędrowali do Birmy. Są muzułmanami. Kobiety noszą chusty na głowach. Ze względu na swoje wyznanie nie są tolerowani przez rząd Birmy i w brutalny sposób daje im się to do zrozumienia. Zmuszeni są uciekać. Najczęściej do Malezji, bo tam mają jakiś krewnych.
Ponoć pierwszy raz boli najbardziej. Tym razem był to drugi…
W ośrodku po za chłopcami były też kobiety. Ktoś kto był tam wcześniej chciał nauczyć je angielskiego, bo uznał, że to pomoże im w przyszłości, gdy już wyjdą z ośrodka albo dostaną azyl. Ta sama osoba usłyszała od jednej z kobiet: ”Po co ja mam się tego uczyć? Mój mąż i wszystkie moje dzieci zginęły w morzu. Dla kogo mam to robić?” To uderza, uderz jak grom z jasnego nieba, jakby się dostało patelnią w twarz albo obuchem w potylicę. Bo miała rację ta Birmanka. Co można jej odpowiedzieć?
Nowy pomysł był taki, że może nauczyć je czegoś, z czego będą mogły czerpać jakieś pieniądze np. sprzedawać ręcznie robioną biżuterię albo kartki. Top, z ośrodka powiedziała, że dzieci rysowały już kartki wcześniej i dostawały za nie jakieś symboliczne pieniądze. Może warto im pokazać jakąś nową technikę.
Laura, moja przyjaciółka, o której już wiele razy wcześniej czytaliście, wpadła na pomysł, aby zrobić jarzeniowe wydrapywane kartki. Kawałek brystolu koloruje się jarzeniowymi zakreślaczami, później czarną kredką świecową, a następnie wydrapuje się igłą lub spinaczem jakieś wzory. Brzmi wykonalnie, mamy potrzebne materiały, i dzieci i kobiety mogą to robić.
Znów jesteśmy w ośrodku, siadamy a podłodze, rozkładamy materiały. Zbiegają się dzieci i przychodzą kobiety. Przychodzi też ten chłopiec. Siada, łapie kartkę brystolu i powtarza każdy krok po mnie. Ktokolwiek z nich skończył swoją pocztówkę chciał się nią pochwalić, kobiety też. Na początku były to kwiatki, zwierzęta, palmy, morze, plaża. Chłopcom brakowało wody, kąpieli i piasku. Siedzieli przecież w tym ośrodku już tyle miesięcy i ani razu nie wyszli po za ogrodzenie.
Obok mnie, na podłodze, siedziała kobieta. Młoda, może 24 lata, ale widać było, że życie odcisnęło ślad na jej twarzy i oczach. Pokazała mi swoją pocztówkę.
– To jest mój dom w Birmie. Ma jedno piętro. Na około są palmy i las.
Po kilku minutach pokazał mi swoją drugą kartkę. Bardzo podobną do tej pierwszej:
– To jest mój dom. Pali się. To ja. A tu policjant, który do nas strzela. – Znowu to uczucie. Znowu nie wiem jak zareagować. Widzę, że wyciąga do mnie trzecią kartkę.
– To morze i łódź. Tu na dole to my. Na górze strażnicy z karabinami. Strzelają do nas. A tu w wodzie ciała ludzi i mojego męża.
Nie ma słów aby opisać cały koszmar, przez który przeszła ta kobieta.
Do tej pory noszę przy sobie te trzy pocztówki. Zawsze są w moim kalendarzu. Nie pamiętam imienia tej kobiety, mimo, że tyle razy je mówiła. Mam problem z przypomnieniem sobie jej twarzy, ale pamiętam jej oczy.
Tajlandia, Birma i Laos znajdują się tzw. Złotym Trójkącie handlu, przemytu narkotyków, słoni i ludzie.
Wielu uchodźców uciekając Birmy do Malezji na przeludnionych łodziach, albo ginie na morzu albo zatrzymuje się w Tajlandii. Jeśli wyczają ich handlarze ludźmi, od razu ich dopadną i sprzedadzą. Jeśli trafią w ręce policji mają więcej szczęścia, bo może trafią do jakiegoś ośrodka. W Tajlandii nie ma ośrodków dla uchodźców. Mężczyzn wtrąca się do więzień a kobiety i dzieci próbuje gdzieś upchnąć np. w domu pomocy społecznej lub schronisku dla kobiet maltretowanych. Gdy chłopcy kończą 18 lat trafiają do więzienia. Proszono mnie abym nie podawała nazwy tego miejsca, nie robiła zdjęć, dla bezpieczeństwa tych ludzi.
Jeden niewolnik kupiony od handlarza żywym towarem kosztuje ok 300 zł dożywotnio. Mężczyźni trafiają na przeludnione łodzie rybackie, z których nigdy już nie schodzą a kobiety do prostytucji. Wtedy dotarło do mnie dlaczego w tym ośrodku nie było dziewczynek ani nastolatek.
Wybrzeża Tajlandii pełne są takich porzuconych łodzi, na których podróżowali uchodźcy. Są raczej z dala od turystycznych szlaków.
Trzeci raz
Jakiś tydzień lub dwa po tym zdarzeniu dostałam SMSa od Top „Jak dziś przyjedziecie, to będzie dużo mniej dzieci i kobiet. Prawie wszyscy uciekli”.
W ośrodku z prawie 40 osób zostało kilkanaście. Głownie chłopcy, którzy nie mieli nikogo.
Ośrodek nie był nigdy zamknięty. Brama była zawsze otwarta, ale nikt nie chciał wychodzić. Bali się. Czego? Bycia potrąconym przez samochód lub bycia porwanym przez handlarzu ludźmi. Ci bardzo szybko zorientowali się, że w ośrodku dla kobiet są uchodźcy, którzy chcą się wyrwać do Malezji. I tak sobie chodzili naokoło płotu, przywoływali kobiety albo dzieci. Cierpliwie i z udawanym wzruszeniem słuchali ich historii. Gdy człowiek jest w tak beznadziejnej sytuacji, potrzebuje poczuć, że ktoś mu współczuje i chce go wysłuchać i może pomóc. Gdy te kobiety i dzieci usłyszały, że jest ktoś kto oferuje im pomoc od razu chcieli z niej skorzystać. Czy byli naiwni? Pewnie tak, bo racjonalnie myśląc to cały ten pomysł, że obcy ludzie pomagają Ci dotrzeć do swojej rodziny, jest grubymi nićmi szyty. Ale tonący brzytwy się chwyta. I tak pewnego dnia pod osłoną nocy z ośrodka wyszła grupa kobiet i dzieci. I nikt ich nigdy nie szukał.
Co się z nimi stało?
Chciałabym wierzyć, że dotarli do swoich rodzin w Malezji. Jednak standardowy scenariusz wygląda tak: jak już handlarze ludźmi namówią uchodźców, żeby skorzystali z ich pomocy, przemytnicy transportują ludzi do granicy. Tam wedle ustaleń powinni ich puścić wolno, ale w rzeczywistości dzieje się coś innego. Handlarze każą dzwonić do krewnych w Malezji, gdy tamci odbiorą telefon przemytnicy zaczynają bić kobiety i dzieci i żądają więcej pieniędzy. Jeśli krewni z Malezji się zgodzą uchodźcy są puszczani, jeśli jednak nie – uchodźcy są zabierani i sprzedawani dalej jako niewolnicy. Jeden niewolnik kosztuje ok. 300 zł.
Ci którzy zdecydowali się zostać w ośrodku mają szansę na azyl i status uchodźcy. Z pomocą ONZ-tu trafią do USA i tam zaczną nowe życie. Po kilku latach dostaną obywatelstwo i będą mogli sprowadzić swoje rodziny, by znowu być razem.
Dlaczego więc inni nie zostali dłużej? Przecież też mogli dostać azyl? Kobieta z ONZ-tu odpowiedziała: „Bo oni nie chcą do USA. Oni chcą do swojej rodziny w Malezji. Rodzina jest dla nich najważniejsza”.
W tej historii można by się dopatrzeć wielu wątków. Można by ją odnieść do obecnej sytuacji w Europie. Ten artykuł nie jest aluzją do tzn. „kryzysu uchodźców w Europie”. To historia pewnej kobiety i pewnego chłopca, których spotkałam w Tajlandii. Nie wiem co się z nimi teraz dzieje i pewnie nigdy się nie dowiem.
12 komentarzy
Bardzo poruszył mnie ten wpis, smutno mi się zrobiło. Chyba nikt z nas nie wiedziałby, jak powinien zareagować, co odpowiedzieć, o co pytać, itd. I niestety na całym świecie takie rzeczy ciągle mają miejsce. 🙁 Ale piękna sprawa pojechać i choć trochę próbować pomóc. To musiało być bardzo ciężkie psychicznie, gratuluję!
To było chyba jedno z moich najcięższych doświadczeń w życiu. Ale dało mi też dużo siły. Poczucie, że te dzieci i kobiety mi zaufały i się otworzyły dało mi wiele motywacji do pracy. I oczywiście otworzyło oczy na to jakimi błahostkami czasem się przejmuję.
Przerażające jak wiele osób jest właśnie w takiej sytuacji. Stracili wszystko i nadal nie wiedzą co dalej się z nimi stanie.
Chciało by się jakoś pomóc ale czasem nie wiadomo jak.
To chyba Stalin kiedyś powiedział, że śmierć jednej osoby to tragedia a śmierć milionów to już statystyka. Czasami zapominamy, że za tymi tysiącami osób, które gdzieś tam na świecie zginęły lub umarły, jest historia każdego z nich, rodziny, przyjaciół przeżyć, że to też byli ludzie. I że to mogło trafić się każdemu.
Przykre jest to, że jeśli się zastanowimy to okaże się, że dobrobyt i szczęście jest dane niewielu ludziom i narodom. I za każdym razem żal, że niewiele się zmienia.
I mimo, że nasza pomoc dociera do nielicznych, to jednak warto pomagać – każda pomoc się liczy.
Świat mimo wszystko idzie ku lepszemu – po prostu w erze informacji wychodzi na jaw więcej takich tragicznych historii. Ludzie zawsze zachowywali się jak zwierzyna, niestety. Zgadzam się jednak z drugą połową komentarza – warto pomagać, chociaż ten ogrom ludzi potrzebujących pomocy może czasami przytłaczać…
Mimo naszych największych starań nie damy rady pomóc wszystkim, ale czasem gdy uda nam się zmienić życie jednej osoby, to cała praca okaże się warta tego wszystkiego.
Nie pomożemy wszystkim to prawda. Czasem dla tej jednej osoby warto pracować, aby jej pomóc.
Bardzo smutny, ale jednocześnie ważny wpis. Tak bardzo wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że cały czas istnieje handel ludźmi i niewolnictwo, a część dóbr, z których korzysta pochodzi z niewolniczej pracy. Im więcej się będzie o tym mówić, tym większa będzie świadomość. Każdy z nas ma coś dopowiedzenia podczas wyboru produktów, które spożywa. Przykład Nestle, które opublikowało raport o niewolniczej pracy na farmach ryb i owoców morza, z których czerpie zasoby, pokazuje, że presja zwykłych ludzi może przynieść jakieś efekty.
Ostatnio przeczytałam bardzo ciekawą książkę “Niewolnice władzy” właśnie o handlu ludźmi, kobietami i młodymi dziewczynkami. Polecam. Otwiera oczy na problemy krajów, które my uważamy za “raje na ziemi” np. Tajlandia czy Dominikana.
Niesamowita historia, pełna pasji 🙂
przykro… tylko tyle jestem w stanie napisać…